piątek, 31 lipca 2009

wróciłam:) - opowieści część 1: Lotnisko


Powietrze drży od gorąca, lekka bryza od morza łagodzi upał, do ucha gra ulubiona muzyka z empetrójki i już nie wiem co opalać, bo podobno jestem nieprzyzwoicie czekoladowa. W głowie burza myśli – choć nawet słowo „burza” nie oddaje tłoku jaki tam właśnie jest.
I tu małe wyjaśnienie. Siedzę sobie – a raczej leżę na leżaku i bazgrolę to wszystko co teraz czytacie. Nie jestem szczęśliwą posiadaczką lapatopika, a na korfickiej plaży jeszcze nie ma dostępu do bezprzewodowego Internetu. Jest co prawda możliwość skorzystania z bezpłatnego dostępu do neta w niektórych tawernach i barach, ale jakoś mnie nie ciągnie. Dwa dni biegałam po okolicznych sklepikach w poszukiwaniu jakiegoś zeszytu lub notesu, bo na zabranie takowego nie wpadłam w swej genialności – ale tu chyba dzieci nie chodzą do szkoły i era pisania listów też minęła – nic nie znalazłam. W końcu wypatrzyłam kartki – przypominajki z magnesem do przypięcia na lodówkę. I to na nich piszę mojego papierowego bloga, który wstukam w komputer gdy tylko wrócę na ojczyzny łono (Niniejszym więc oświadczam, że wróciłam. Trochę mi jeszcze trzeba czasu, by dojść do siebie. Póki co – czuję się jakby to wszystko było wielkim snem i niezbyt chcę się budzić…)
Wiem, że wyglądam bardzo dziwacznie, bo wszyscy wkoło coś czytają, słuchają czegoś w swoich słuchawkach lub rozmawiają, a ja macham nogą w rytm muzyki i piszę:) Ale boję się, że jak przyjadę do domu – zapomnę o wielu rzeczach. Nie ma bowiem jak pisać na gorąco.
Trochę tego się nazbierało, zatem by nie zanudzić – podzielę te bazgroły na kilka części. Może tak będzie najłatwiej. Zresztą pewnie kilka dni sobie tak będę bazgrać, a potem składać to w jedną spójną całość (co właśnie niniejszym czynię, siedząc już w domku przed własnym komputerem).
Zatem, jak mówią starożytni Indianie – komu w drogę, temu trampki. Zaczynamy.

Część 1. Lotnisko.

Nic nie było takie jakim miało być. Mam wrażenie, że od momentu przekroczenia drzwi na pyrzowickim lotnisku, wszystkie znaki na niebie i ziemi dawały mi do zrozumienia, że ten wyjazd będzie całkiem odmienny od moich oczekiwań. Patrząc z perspektywy czasu na to wszystko co się wydarzyło uważam, że chyba dobrze się stało jak się stało, chociaż tam myślałam na początku inaczej. Kolejne nieprzespane noce, czasem wylane ze złości łzy. Dziś to już przeszłość – minęło. I mogłabym po raz kolejny zapytać jak Tewje Mleczarz „Panie Boże, Ty wiesz najlepiej co dla mnie dobre, ale czy mogłoby być choć raz po mojemu?” Ale nie było. Nie tym razem. Może kiedyś będzie.
Że będzie to przygoda życia, powtarzało mi przed wyjazdem kilka osób, ale chyba żadnej z nich nie starczyłoby wyobraźni, by przepowiedzieć mi co tak naprawdę mnie czeka w ciągu najbliższych tygodni.
Już noc przed wyjazdem była bezsenna. Brak snu wynikał z wielkiego podekscytowania powrotem w znajome strony, do znajomych ludzi i miejsc, ale też z odrobiny strachu przed lataniem:) Jakby tego było mało, ciągle pojawiały się informacje o kolejnych rozbitych airbusach, czy innych awariach samolotów. Uśmiechałam się jednak pod nosem przy każdej tego typu wieści – czego się tu bać, przecież my latamy boeingami:)
Wszystko zaczęło się jednak bardzo dobrze. Wiadomości zza Wielkiej Wody podtrzymywały na duchu i ścisk żołądka nie był tak bardzo uciążliwy. Brat i Ewa przyjechali przed czasem, więc zamknęłam moje Wichrowe Wzgórze na trzy spusty i w drogę. Mimo licznych remontów i objazdów dotarliśmy na lotnisko w dobrym czasie. Po drodze miałyśmy co prawda coś w rodzaju wycieczki pt. „Poznaj swój kraj”, gdyż Brat uwielbia jeździć objazdami i poznawać nowe drogi dojazdowe do licznych miejsc, ale przynajmniej po raz kolejny mogę powiedzieć z czystym sumieniem, że Śląsk jest naprawdę piękny i zielony.
Po odbiorze biletów ustawiłyśmy się grzecznie w kolejce do odprawy bagażowej. Na szczęście jeszcze nie była duża, bo odprawa dopiero się zaczęła. Zostawiłam Ewę z całym naszym dobytkiem i poszłam na przeszpiegi do przodu kolejki. I tu pierwsza niespodzianka – lot jest opóźniony. Hmmm… Ciekawe ile…
Wraz z przesuwaniem się kolejki w przód, docierały stamtąd coraz bardziej niepokojące wieści. 3-godzinne opóźnienie? To nie brzmi dobrze. Ale gdy w głośnikach odezwała się miła pani zapraszająca pasażerów odlatujących na Korfu z kartami pokładowymi do bufetu po odbiór posiłków, zabrzmiało całkiem nieciekawie, bo skoro dają jeść, znaczy, że poczekamy.
Oddając walizki spytałam wprost o czas opóźnienia. I się dowiedziałam, że samolot jeszcze nie wystartował z Korfu:) Czyli 3 godziny jak nic:)
Ponudziłyśmy się na ławce, zwiedziłyśmy taras widokowy, zjadłyśmy to co dali do papusiania i znów nuda. W międzyczasie jeszcze ciągła krajowa i międzynarodowa esemesowa wymiana informacji o stanie oczekiwania. I oto kolejny komunikat – zapraszają nas na ciepły posiłek. O – czyli faktycznie to potrwa. Może jeszcze na darmowy hotel się załapiemy?...
Po kolejnej godzinie oczekiwania w końcu upragniona informacja „Pasażerów odlatujących czarterowym lotem na Korfu prosimy o przechodzenie do kontroli bezpieczeństwa”. Uff… Czyli samolot wystartował. Co prawda hala odlotów to żaden Sheraton, ale to tylko dwie godziny, damy radę.
Kawa, smsy i jakoś czas leciał. Nagle błysk.
- Ewa, burza?
- Nie, ktoś robi zdjęcie samolotom.
- Aha, to ok.
Za chwilę następny błysk. I następny. I huk. Piorun uderzył gdzieś niedaleko lotniska. No nie, pięknie – jak się ta burza rozkręci to będziemy czekać na jej zakończenie! A tu nagle wylądował samolot o znajomych biało – niebieskich barwach. Czyli pół godziny i startujemy. Tylko ta burza… Wszyscy już nerwowo, jak konie w blokach startowych, wpatrują się w stronę wyjścia nr 11 i czekają na hasło do wyjścia na płytę lotniska. I oto komunikat: „Pasażerów odlatujących lotem czarterowym na Korfu informujemy, że ze względu na warunki atmosferyczne wejście na pokład samolotu zostało wstrzymane. Następny komunikat pojawi się za około pól godziny”.
Nie było go ani za pół godziny, ani za godzinę, ani za dwie. Za oknem rozszalała się burza jak marzenie. Taniec wiatru z deszczem, z przytupami burzy. Jasno jak w dzień, pioruny waliły gdzieś w okolicy a na lotnisku co chwila gasło światło. Na środku przejścia, między ławkami, pojawiła się ogromna kałuża wody. Gdzieś ciekło po filarach…
Czekamy. Siedzimy, leżymy, rozmawiamy. Ławki niesamowicie twarde. Nie ma szans, by zasnąć. Nikt nic nie wie, żadnych komunikatów…. Na szczęście jest ciepło. Na samo bowiem wspomnienie 7 godzin na lodowato zimnym w nocy Okęciu, nawet teraz robi mi się zimno… Mija godzina, dwie, trzy, cztery… Za oknem bez zmian. Mija dziesiąta godzina czekania na odlot. Nagle pojawia się komunikat, że samolot z Frankfurtu wyląduje w Warszawie, a z Berlina zawrócił do Berlina… 
Za oknem dalej szaleństwo. Ale jest jakieś światełko w tunelu – wylądował samolot z Egiptu. Potem Tunezja. Za chwilę znów Egipt i Tunezja. Może w końcu się uda… W terminalu A czeka na odlot Cypr. Więc nie jesteśmy sami…
Wreszcie o 2 rano płynie z głośnika upragniony komunikat: „Pasażerów odlatujących opóźnionym lotem czarterowym na Korfu zapraszamy do wyjścia nr 10”.
Przemknęliśmy po mokrej płycie lotniska wprost na schody samolotu. W oddali jeszcze było słychać pohukiwania burzy, ale to już było nieważne. Zaraz startujemy.
A na schodach stanęłam jakby któryś z piorunów walnął we mnie… Informacje o problemach airbusów przyjmowałam w uśmiechem – w końcu zawsze latamy boeingami 737. I oto wchodzę po schodach od strony ogona a tam wielki granatowy napis „Airbus” z numerkiem, którego już nie byłam w stanie zarejestrować wzrokiem… Czy to jakieś fatum nad nami wisi? Dyskutowałyśmy o tym czekając na wylot. Że może to jakieś znaki, że jednak miałyśmy na to Kos lecieć a nie znów na Korfu…
No ale nie było odwrotu. Usadowiłam się przy oknie, zaaplikowałam sobie miętusa i popłynęłam myślami daleko, daleko…
Wystartowaliśmy o 2.30. Mieliśmy o 18.30… Wliczając w to godzinę jazdy na lotnisko i dwie godziny, które mieliśmy być przed odlotem – minęło 13 godzin…
Trochę nas jeszcze potrzepało nad Węgrami, ale potem już lot był bardzo spokojny.
Wreszcie osiągnęliśmy cel podróży. Komitet powitalny jeszcze przed północą odesłałam do łóżka więc nikt nie musiał nas oglądać w takim stanie.
Wymęczeni, z bagażami w ręku, ustawiliśmy się potulnie do kolejki po odbiór informacji o hotelach, do których mamy zostać odwiezieni. A tam kolejny szok. Czyżby faktycznie wszystkie znaki na niebie i ziemi mówiły nam, że w tym roku miałyśmy lecieć gdzieś indziej?...

c.d.n.




8 komentarzy:

  1. ożesz...czekam na ciąg dalszy!

    OdpowiedzUsuń
  2. Niecierpliwie czekam na ciąg dalszy.

    OdpowiedzUsuń
  3. Witaj Effko! Każda zła przygoda, która dobrze się kończy, wywiera na nas dobry wpływ. Po latach często wspominamy zgubione gdzieś na wyjeździe okulary, ucieczkę ostatniego autobusu czy inne, dziwne i nieprzyjemne historie ze szczęśliwym finałem. W przeciwnym razie napisałabyś: wsiadłam, przyleciałam, wysiadłam. Również czekam na ciąg dalszy, bo coś mi się zdaje, że tych karteczek to miałaś sporo. ;-) Pozdrawiam :-)

    OdpowiedzUsuń
  4. Ciąg dalszy jutro:) A potem jeszcze nieco ociupinkę ciągów dalszych:) Masz rację Mironq - trochę tych karteczek miałam zapisanych:)))

    OdpowiedzUsuń
  5. ~smoothoperator1 sierpnia 2009 04:02

    Witaj,Jakże miłe są takie powroty.Przez skórę czuję, że aktrakcji miałaś co niemiara,pozdrawiam i czekam na wakacyjne losy effki

    OdpowiedzUsuń
  6. Miejmy nadzieję, że to tylko pierwsze koty za płoty, a potem będzie normalnie.

    OdpowiedzUsuń
  7. O tak, atrakcji nie brakowało... Dziś mogę już tylko się uśmiechać na ich samo wspomnienie. I pewnie gdyby nie te przygody - wakacje minęłyby jak co roku, bez większych emocji. A tak - będzie o czym opowiadać:))

    OdpowiedzUsuń
  8. Za pierwszymi kotami były drugie, a potem już było normalnie. No - prawie normalnie:)

    OdpowiedzUsuń