niedziela, 23 maja 2010

No to...


No to znikam. Chyba czas najwyższy pomyśleć o pakowaniu, choć ciągle nie wiem co zabrać i w ogóle kiedy to zrobić. Może jutro w nocy uda się coś podziałać w tym temacie. Z niedowierzaniem zaglądam do szafy i spoglądam na klapki i sandały. Jakbym zapomniała, że coś takiego w ogóle istnieje. Z nieukrywanym zdziwieniem stwierdziłam też wczoraj, że przecież wypadałoby zabrać ze sobą jakiś strój kąpielowy. Jakby sam nie wypadł z szafki, to pewnie bym przy pakowaniu dopiero się zorientowała, że go nie mam. Albo i nie…
I niech ktoś coś zrobi z tą pogodą, bo mi głowa eksploduje…
Będę, jak wrócę. Ale zostawiam słoneczne reggae o wcale nie tak bardzo znowu naiwnym tekście.
Do zaklinania! Pa.

 prezent 



czwartek, 20 maja 2010

Cz.3. ostatnia. Czyli czasem dobrze mieć sąsiada


Wizja otwartych w suszarni okien, przez które przelewają się hektolitry wody chyba dodała mi skrzydeł. Zdjęłam mój boski fartuszek w gruszki i popędziłam po schodach do góry. Piętro wyżej bowiem, zamiast mieszkania, jest suszarnia. Ale na siódmym i ósmym już są normalne mieszkania. Ot – taka pozostałość po latach 80-tych.
Zadzwoniłam do sąsiadki, która ma klucze do tego pomieszczenia, wyjaśniłam co mnie sprowadza w niedzielę o tak nieludzkiej porze i pełne obaw weszłyśmy obie do środka. Okna co prawda były zamknięte, ale okazało się, że są tak nieszczelne, iż woda strużkami wypływała z ram, znad i spod parapetu i ściekała po ścianie w dół. Na podłodze była już spora kałuża, ale to jeszcze nic. Bo i cały sufit mokry! I kapało sobie w najlepsze. Czyżby sąsiadka z siódmego?...
Pobiegłam jeszcze piętro wyżej. Kobieta nie miała pojęcia, że jej kuchnia i mały pokój zamieniły się w zbiorniki wodne. Źródło wycieku? Parapety… W ruch poszły wszystkie stare szmaty i ręczniki. Ona zbierała wodę ze swojego mieszkania, ja z sąsiadką z szóstego tamowałam wyciek w suszarni, a Siostra ze Szwagrowskim wycierali wodę u mnie, żeby nie pociekła niżej. Ale sąsiedzi z dołu nie przyszli, czyli nie pociekła.
I, gdy wydawało się, że sytuacja opanowana, bo choć nadal przez całą noc z nieba leciały wiadra wody, w mieszkaniu było już sucho, w poniedziałek rano obudził mnie sąsiad z czwartego:
- Czy ma pani może mokro w kuchni i tym małym pokoju? – spytał.
- Rany, zalałam pana! – obudziłam się w momencie. – Ma pan zacieki na suficie?
- Nie… - spojrzał na mnie dziwnie. – Spod parapetów się nam leje, pełno wody mamy już na podłodze i przyszedłem sprawdzić, czy to tylko u mnie, czy wszędzie. Bo u tych na trzecim też się leje, ale na szczęście ich nie zalałem.
- Uff… - odetchnęłam w duchu, ale na głos dodałam: - U sąsiadki na siódmym jest to samo, też przez parapety się leje. Myślałam, że was zalałam, bo mnie wczoraj zalała suszarnia, a suszarnię właśnie ta pani z siódmego i wszystko pociekło do mnie – wyjaśniałam, gdy sąsiad z niedowierzaniem sprawdzał, że faktycznie pod parapetami mam sucho. 
A kilka godzin później spotkałam w windzie sąsiadkę z ósmego i… też ją zalało przez parapety.
I tak sobie wymyśliłam. Nie znam się na budowlance, ale chyba logicznie rozumuję. Otóż 4 lata temu blok był ocieplany, tynkowany i malowana elewacja. A przy okazji tegoż remontu wymieniono wszystkie zewnętrzne parapety. I tak mi się wydaje, że je źle umocowano, skoro niemal wszystkim się przez nie lało. A czemu u mnie pod parapetami było sucho? Bo wymieniałam jakiś czas potem okna i chyba mi wtedy te parapety lepiej przymocowano. Zalało mnie za to od góry…
Od wczoraj nie pada. Nad ranem trochę kropiło. Grajdołek zalało w niżej położonych częściach. Między innymi park i niektóre uliczki, które niedawno oglądaliście na zdjęciach. Na niebie ciężkie chmury i ani skrawka czystego nieba.
A wczoraj kupowałam olejek do opalania. I zupełnie nie rozumiem, czemu ludzie tak dziwnie na mnie patrzeli:)
Przecież za tydzień o tej porze będę już tam, gdzie lazur nieba konkuruje z wszelkimi odcieniami błękitu morza…




środa, 19 maja 2010

Cz.2. Czyli od potopu do potopu


No i się rozpadało. Całą niedzielę lało. Jeszcze mało brakowało, a nie dojechalibyśmy na komunię
. Rano Szwagrowski przywiózł ciasto i miał zabrać Mamę i mnie, zostawić przed kościołem i podjechać po Siostrę i Wiewiórę. Ale auto się było rozkraczyło przed blokiem i stwierdziło, że w taką ulewę to ono się nie będzie włóczyło dziesiątki kilometrów po zalanych drogach. W ruch poszły więc telefony i zmobilizowana rodzina ruszyła z odsieczą. Dzięki temu wszyscy zdążyli na czas. Z najważniejszą osobą na czele.
Dawno nie byłam na takiej komunii. Obie z Mamą cały czas walczyłyśmy z falami wzruszenia. Mały kościółek, świeżo odmalowany przez ojców i przystrojony przez matki. Komunistów sztuk sześć: trzy dziewczynki i trzech chłopców. Wszyscy w jednakowych strojach liturgicznych. Skromnych, ale tak pięknie wyglądali. A Wiewióra z nich najmniejsza. Zresztą ona i jej koleżanka to jeszcze przedszkolaki – obie chodzą do zerówki i proboszcz się bardzo cieszył, że to pierwsza od wielu lat wczesna komunia w ich parafii. Pozostała czwórka to drugoklasiści. I wszyscy zaangażowani w liturgię. Dwóch chłopców przeczytało czytania (i nikt by nie powiedział, że to ledwie druga klasa – rodzice chyba godziny poświęcili, by synowie tak płynnie przeczytali), a dziewczynki zaśpiewały psalm. I to nic, że sfałszowały, bo przynajmniej fałszowały wszystkie na tę samą melodię:) I śpiewały z głowy, bo przecież tylko jedna z nich już potrafi czytać:) Ojcowie przeczytali modlitwę wiernych, dzieci zaniosły dary itd. No i oczywiście wierszyki. Nie trzeba było się zastanawiać, które dziecko jest czyje, bo mamy kiwały głowami w rytm słów swego dziecka i szeptały pod nosem recytując razem z nim. Oto czym się różnią komunie – masówki, gdzie ważniejsze od samej komunii są ślubne suknie małych pań młodych i prezenty, od małych kameralnych parafii, gdzie to co najważniejsze nie umyka, a rodzice przygotowują się i przeżywają całą uroczystość razem z dziećmi. I to dosłownie.
Szkoda tylko, że deszcz nie odpuścił ani na chwilę i nie można było zrobić zdjęć w pięknym przykościelnym ogrodzie. Za tło musiały wystarczyć zielska zarastające hacjendę:

  

Gdy potop rodzinny zalał mieszkanie i zajął z góry upatrzone pozycje przy stole, dzieciaki, po zaspokojeniu pierwszego głodu, zabrały się do zabawy. Niestety ich dotychczasowe miejsce zabaw zostało zamienione w skład sprzętu wszelakiego, zatem zaanektowały na swoje cele przedpokój i – jak widać, czuły się tam całkiem dobrze:)

  


  

(to szare z czerwonym to mój Bubu, bez którego żadna zabawa nie jest zabawą)



A ledwo ostatni komunijny gość wsiadł do windy, dobiegło mnie z kuchni zaniepokojone:
- Siostra, a co tu się wylało?
Weszłam z kolejną porcją brudnych talerzy i spojrzałam w stronę okna, gdzie stała Sis. A tam – jak parapet długi i szeroki, ogromna kałuża. Zaczęłyśmy wycierać, szukając przy okazji źródła wycieku. Nagle coś mi kapnęło na rękę. Spojrzałam do góry i nogi mi się ugięły. Leje się z sufitu!

c.d.n. 



wtorek, 18 maja 2010

Cz.1. Przed godziną "Zero", czyli dzień jak co dzień a noc w muzeum


Może szanowny pan Maj, beksa skończona, otarłby wreszcie nos i przestał nas moczyć? Grajdołek podtopiło i nawet Wichrowego deszcz nie oszczędził. Ale o tym to za chwilę, a raczej kiedy indziej, bo nieco dużo mi się tu nazbierało i – żeby nikogo nie zniechęcić do czytania, zrobię małą powieść w odcinkach. Bo jak widać na załączonym obrazku – dostałam się wreszcie do komputera i robię małą przerwę w przerwie. To znaczy wracam, by w przyszłym tygodniu znów zniknąć. Ale to jeszcze duuuużo czasu. Właściwie, to chciałam napisać wczoraj, ale onet uparcie twierdził, że ja to nie ja i nie pozwolił mi się zalogować...
Zatem dziś część pierwsza. Tytuł, jak wyżej:)

Nadmierne machanie szmatą przed najazdem rodziny mija się z celem, gdyż po ich wyjściu i tak trzeba będzie wszystko powtórzyć, ale z podwójnym nakładem pracy. Całkiem odpuścić sobie sprzątania też nie da rady, więc włączyłam tryb „sprzątanie normalne”, choć z dodatkową opcją zmiana firan, zasłon a nawet mycie kaloryfera (wiem, dziwne, ale tym razem było to konieczne…). I tak zapamiętale szalałam po mieszkaniu, że straciłam rachubę czasu. Do tego codziennie przybywało nowych gratów, a lodówka cudownie powiększała swą pojemność. Ciągle ktoś wchodził, wychodził i czułam się jak na dworcu klejowym w godzinach szczytu. W piątek już myślałam, że jest sobota i się dziwiłam od rana, czemu dzieci idą do szkoły… W sobotę zaś kuchnię i mały pokój opanowali szefowie kuchni, a ja zniknęłam w dużym pokoju walcząc z dekoracją stołów i zastawą stołową.
Nie, nie. Nie dałam się zwariować. Znalazłam w ciągu tygodnia czas, żeby wyjść i się spotkać ze znajomymi, czy też posiedzieć do nocy z przyjaciółmi. W sobotę, gdy wszyscy sobie już poszli, a mieszkanie wyglądało dokładnie tak, jak miało wyglądać na przyjęcie gości, też sobie poszłam. Odcięta od świata, bo nawet telewizora mnie pozbawiono (komputer wcześniej został zastawiony dobrami rodowymi), stwierdziłam iż czas na rozrywkę wysokich lotów. Toż to była słynna Noc Muzeów. Jakżeby tak, by sobie odpuścić?...
Wsiadłam w autobus i pomknęłam do Metropolii. W tym roku królowała tematyka ślubów i wesel na Śląsku w XX wieku.

  

  


Ha. Oglądając wystawę miałam pewnie minę taką jak inni zwiedzający. Czyli coś pomiędzy „ubaw po pachy” i „szacunek dla minionych pokoleń” . Ale wystawa była piękna. Spytałam grzecznie, czy można robić zdjęcia. Pani powiedziała, że dziś wyjątkowo tak, zatem dwa razy mi nie trzeba było powtarzać. Tu i tam mogłam podsłuchać rozmowy starszych osób, które pamiętały wystawione eksponaty, jako naturalne przedmioty z czasów ich młodości. Zresztą ja sama pamiętam wiele z tych rzeczy z domu mojej babci, czy też ze ‘zbiorów piwnicznych” moich Rodziców, których nie wiadomo czemu, nie chcą z tej piwnicy przynieść.
No to mały przegląd tego co zobaczyłam:

  

młoda pani w stroju pszczyńskim

  
"akcesoria" młodej pani

  

prezent ślubny dla młodego pana:)

  
odpustowa budka z sercami z piernika


Dla miłośników militariów też coś było:

  


I dla miłośników sztuki z najwyższej półki też, jak najbardziej:

  


A tam Fałat, Matejko, Mehoffer, Wyspiański, Malczewski, Gierymski, Chełmoński itd. 

Atrakcją wieczoru był pokaz mody ślubnej. Przekrojowo, przez całe ubiegłe stulecie:

Ludowe stroje ślubne z początku wieku:

  

  


Wszyscy modele – na pierwszym planie lata 70 i 80-te:

  


Gdy już zajrzałam do każdego kąta muzeum i okazało się, że do autobusu jest jeszcze trochę czasu, a wieczór jest całkiem przyjemny, poszłam pstryknąć jeszcze kilka fotek. Bo miejsca te zazwyczaj oglądam z okien autobusu:

  

  

A gdy podjechał autobus, poczułam na policzku pierwsze krople deszczu. Zanim dojechałam do Grajdołka rozpadało się na dobre. I, jak się okazało, było to zaledwie preludium, bo to co oglądamy za oknem od tamtej pory, to istny koszmar…

c.d.n.




poniedziałek, 10 maja 2010

przerwa


Zawieszam się. Nie mam głowy do pisania, a nic na siłę. Choć tematów nie brakuje. Ale wrócę. Pewnie po komunii Wiewióry, a na pewno przed wyjazdem.
Do zobaczenia.




czwartek, 6 maja 2010

będzie się działo, oj będzie...


Zadzwonili wczoraj, żebym przyszła, bo są sprawy do omówienia, a powoli przymierzają się do planowania pracy na następny rok. No to dziś poszłam.
Tuż przed wejściem do szkoły podchodzą do mnie dwie dziewczyny. 
- Nie znam – myślę. – Muszą być jakieś pierwszaki.
- Ma pani może ogień?- spytało dziewczę, nieświadome tego co robi.
W pierwszej chwili miałam ochotę wybuchnąć na głos śmiechem, ale że głupio by to wyglądało, spojrzałam na nią z cieniem uśmiechu zaledwie:
- Chyba ci się coś pomyliło. Gimnazjalistka, w dodatku pierwszak.. – zawiesiłam głos. Jakby nie było - kulturalnie zapytała, pełnym zdaniem, z odpowiednią intonacją. 
Dziewczyny spojrzały na siebie, zastanawiając się pewnie skąd wiem, że pierwszaki.
- Tak właściwie, to powinnam cię zaprowadzić do dyrektorki – dodałam, choć w duchu sobie wyobrażałam jak ją próbuję zmusić, by weszła ze mną do szkoły:) Ale w następnym zdaniu i tak pobiłam samą siebie: - Ty nawet nie wiesz do kogo mówisz.
Geniusz jestem po prostu. A niby skąd ma wiedzieć, jak pierwszak? Nie wie, ale się dowie. Jeszcze trochę. Może ja jej nie rozpoznam, ale ona mnie na pewno:) 
Obie zwiały w stronę osiedla, a ja się zameldowałam u pani Ilonki.
Na dzień dobry, pierwsza wice pogroziła na mnie palcem. Wskazującym, żeby był większy efekt. I przykazała pamiętać o tym, tamtym i jeszcze tamtym, bo to mnie czeka od września. Widok komiczny i bezcenny, bo z daleka podobno wyglądało, jakby strofowała niegrzeczną uczennicę;) Druga wice, która „zaprosiła” na rozmowę, kazała na siebie trochę czekać, więc obrałam kierunek na pokój nauczycielski. I wiadomo. Plotki, ploteczki. Na hasło „Ty nie wiesz do kogo mówisz” dostałam gromkie brawa, no ale, że wice się akurat zjawiła, to potupałam grzecznie do gabinetu. Nikt już na mnie palcem nie groził, ale za to dostałam stosik powiadomień o konkursach. Miałam rzucić „fachowym okiem” co i jak. To był cel mojej wizyty… Jakby mailem nie mogli podesłać.
Miło się poczuć, że jednak się jest człowiekiem niezastąpionym, ale jakoś przez rok ta szkoła beze mnie funkcjonowała. Jakieś konkursy się odbywały. Nawet z sukcesami. No to po co mnie ściągnięto? Nie jestem alfą i omegą przecież…
Jakąż ogromną satysfakcję miałam, gdy na kolejną sugestię, że może bym się zastanowiła nad przystąpieniem, mogłam wreszcie głośno powiedzieć „Ale ja jeszcze nie pracuję, więc nie mogę się zgłosić do konkursu, gdzie prace trzeba odesłać do końca maja”. Niesamowite wrażenie. To trzeba przeżyć samemu:)
Doradziłam co umiałam doradzić, pogadałyśmy sobie o tym i tamtym. A przy okazji zebrałam wystarczająco dużo informacji dotyczących zakresu moich obowiązków od września. I wcale mi się to nie podoba. To co nieoficjalnie wiem już dziś, to i tak robota dla co najmniej dwóch osób. Ale tego, czego oficjalnie się dowiem w sierpniu, i tak będzie więcej. A  tu jeszcze uczyć trzeba. W końcu przede wszystkim jesteśmy od uczenia. Tylko czemu dodatkowe obowiązki najbardziej obciążają?...
Oczywiście natłok informacji trzeba było odreagować. Zamartwianie się na zapas niczego nie zmieni. A myśli najlepiej uspokoić przy pożytecznej pracy. I niniejszym właśnie się domyłam z farby. Robota odkładana od trzech tygodni zrobiona w 1,5 godziny. Odmalowałam łazienkę. Miała być odnowiona przed komunią, to jest. I obyło się bez strat. Z drabiny nie spadłam, nawet nie nachlapałam (i tak opakowałam wszystko „w razie czego” folią), bluzka i spodnie czyste, jedynie ręce po łokcie miałam białe. I zupełnie nie rozumiem dlaczego:)

 


środa, 5 maja 2010

zaczynam czekać...


Staram się być na bieżąco. Zatem najważniejsze, by wylecieć. A potem niech sobie wybuchają wulkany, jak kilka tygodni temu. Niech Grecy sobie strajkują na lotniskach, jak dziś i jutro. Nie muszę wracać. Przynajmniej nie tak szybko. 
A tu jeszcze trzeba tyle czekać…
A potem tak szybko to minie…





poniedziałek, 3 maja 2010

I już majowo


Nie tak dawno, jak kilka dni temu, mówiłam Mamie, że jaskółki jeszcze nie przyleciały. I o ile mnie wzrok nie myli, to właśnie jakieś dwie mi śmignęły przed oknem. I znowu będą wciskać swe wścibskie łebki do pokoju i nie zważając na godziny bardzo wczesno poranne, świergolić po swojemu, budząc przy okazji takie śpiochy, jak ja chociażby:)
Pierwsze dwie komunie mamy już za sobą. Nigdy nie przypuszczałam, że bycie gościem może być bardziej męczące niż bycie gospodarzem imprezy. O rany:) Ale wszyscy byli wykończeni. No bo ile można siedzieć i jeść. Na weselu przynajmniej można pohulać na parkiecie, no ale trudno zamieniać przyjęcie komunijne w dyskotekę. Dzieciaki szybko znalazły sobie zajęcie i uciekły do swojego pokoju, zaglądając jedynie czy na stole pojawiło się coś wartego ich uwagi. Oczywiście rodzinna tradycja została podtrzymana i rano padał deszcz (na naszych komuniach też lało, gdy szliśmy do kościoła), ale na szczęście już w czasie mszy się rozpogodziło i „wytrzymało” do wieczora. Dzieciaki były piękne: dziewczynki w mertowych wianuszkach na głowie i prostych, jednakowych sukienkach, a chłopcy w ciemnych garniturach. Młoda jednak i tak była najszczęśliwsza, gdy wreszcie mogła ubrać spodnie, bo całą mszę i popołudniowe nabożeństwo walczyła z, jej zdaniem, gryzącą sukienką i drapiącymi rajstopami. Młody z kolei był nieszczęśliwy, że musi mieć przypiętą do kalpy garnituru jakąś zieloną wiecheć (stroik z merty) i w akcie rozpaczy tak mocno tulił się do świeczki, że marynarka nadaje się do czyszczenia. Cóż, dzieci. 

       

                                     



Następna impreza komunijna za dwa tygodnie i oby nic nieprzewidzianego się do tego czasu nie wydarzyło. Roboty trochę jest, ale i z tym sobie poradzimy.
I niesamowicie miło wspominam tegoroczną majówkę. Nie pamiętam kiedy ostatni raz w całości poza domem. I nie bolało:) Ale w takim towarzystwie to ja mogę częściej.





sobota, 1 maja 2010

gaśnie dzień, idzie noc...


Gaśnie dzień….

  


  


  


  


Idzie noc….

  


  

  



A maj przywitał deszczem.


 prezent