Może szanowny pan Maj, beksa skończona, otarłby wreszcie nos i przestał nas moczyć? Grajdołek podtopiło i nawet Wichrowego deszcz nie oszczędził. Ale o tym to za chwilę, a raczej kiedy indziej, bo nieco dużo mi się tu nazbierało i – żeby nikogo nie zniechęcić do czytania, zrobię małą powieść w odcinkach. Bo jak widać na załączonym obrazku – dostałam się wreszcie do komputera i robię małą przerwę w przerwie. To znaczy wracam, by w przyszłym tygodniu znów zniknąć. Ale to jeszcze duuuużo czasu. Właściwie, to chciałam napisać wczoraj, ale onet uparcie twierdził, że ja to nie ja i nie pozwolił mi się zalogować...
Zatem dziś część pierwsza. Tytuł, jak wyżej:)
Nadmierne machanie szmatą przed najazdem rodziny mija się z celem, gdyż po ich wyjściu i tak trzeba będzie wszystko powtórzyć, ale z podwójnym nakładem pracy. Całkiem odpuścić sobie sprzątania też nie da rady, więc włączyłam tryb „sprzątanie normalne”, choć z dodatkową opcją zmiana firan, zasłon a nawet mycie kaloryfera (wiem, dziwne, ale tym razem było to konieczne…). I tak zapamiętale szalałam po mieszkaniu, że straciłam rachubę czasu. Do tego codziennie przybywało nowych gratów, a lodówka cudownie powiększała swą pojemność. Ciągle ktoś wchodził, wychodził i czułam się jak na dworcu klejowym w godzinach szczytu. W piątek już myślałam, że jest sobota i się dziwiłam od rana, czemu dzieci idą do szkoły… W sobotę zaś kuchnię i mały pokój opanowali szefowie kuchni, a ja zniknęłam w dużym pokoju walcząc z dekoracją stołów i zastawą stołową.
Nie, nie. Nie dałam się zwariować. Znalazłam w ciągu tygodnia czas, żeby wyjść i się spotkać ze znajomymi, czy też posiedzieć do nocy z przyjaciółmi. W sobotę, gdy wszyscy sobie już poszli, a mieszkanie wyglądało dokładnie tak, jak miało wyglądać na przyjęcie gości, też sobie poszłam. Odcięta od świata, bo nawet telewizora mnie pozbawiono (komputer wcześniej został zastawiony dobrami rodowymi), stwierdziłam iż czas na rozrywkę wysokich lotów. Toż to była słynna Noc Muzeów. Jakżeby tak, by sobie odpuścić?...
Wsiadłam w autobus i pomknęłam do Metropolii. W tym roku królowała tematyka ślubów i wesel na Śląsku w XX wieku.
Ha. Oglądając wystawę miałam pewnie minę taką jak inni zwiedzający. Czyli coś pomiędzy „ubaw po pachy” i „szacunek dla minionych pokoleń” . Ale wystawa była piękna. Spytałam grzecznie, czy można robić zdjęcia. Pani powiedziała, że dziś wyjątkowo tak, zatem dwa razy mi nie trzeba było powtarzać. Tu i tam mogłam podsłuchać rozmowy starszych osób, które pamiętały wystawione eksponaty, jako naturalne przedmioty z czasów ich młodości. Zresztą ja sama pamiętam wiele z tych rzeczy z domu mojej babci, czy też ze ‘zbiorów piwnicznych” moich Rodziców, których nie wiadomo czemu, nie chcą z tej piwnicy przynieść.
No to mały przegląd tego co zobaczyłam:
młoda pani w stroju pszczyńskim
"akcesoria" młodej pani
prezent ślubny dla młodego pana:)
odpustowa budka z sercami z piernika
Dla miłośników militariów też coś było:
I dla miłośników sztuki z najwyższej półki też, jak najbardziej:
A tam Fałat, Matejko, Mehoffer, Wyspiański, Malczewski, Gierymski, Chełmoński itd.
Atrakcją wieczoru był pokaz mody ślubnej. Przekrojowo, przez całe ubiegłe stulecie:
Ludowe stroje ślubne z początku wieku:
Wszyscy modele – na pierwszym planie lata 70 i 80-te:
Gdy już zajrzałam do każdego kąta muzeum i okazało się, że do autobusu jest jeszcze trochę czasu, a wieczór jest całkiem przyjemny, poszłam pstryknąć jeszcze kilka fotek. Bo miejsca te zazwyczaj oglądam z okien autobusu:
A gdy podjechał autobus, poczułam na policzku pierwsze krople deszczu. Zanim dojechałam do Grajdołka rozpadało się na dobre. I, jak się okazało, było to zaledwie preludium, bo to co oglądamy za oknem od tamtej pory, to istny koszmar…
c.d.n.