Nie bić… Nawet nie wiem od czego zacząć po takim czasie niepisania. Hmmm… Może od tego, że jestem?:) Nie wyemigrowałam za słońcem, jak niektórzy emigrują za pieniędzmi. Postanowiłam ten zamysł zostawić do czasu pójścia na emeryturę. Wtedy kupię sobie przytulny domek na wysokim klifie i codziennie będę oglądać zachody słońca. Bo na wschody trzeba wcześnie wstawać, więc to już zdecydowanie odpada. I będę Was zapraszać na wakacje, jak tylko ktoś będzie chciał wlec się taki kawał świata, żeby pomoczyć nogi w ciepłym morzu o odcieniach ciągle nieustalonych. Może komuś się uda je nazwać?
Bredzę. Przecież, że bredzę. Widział kto nauczyciela – emeryta, którego stać na chałupinkę zagranicą?:) Ale pomarzyć warto. A gdyby tak się to marzenie spełniło, to wiecie…:)
Ciężko wrócić do rzeczywistości. A ona bezlitośnie daje znać o sobie z każdą minutą coraz bardziej i bardziej. Drzewa zaczęły się stroić w jesienne złoto-czerwone szaty. W powietrzu czuć od dawna podmuch babiego lata. Wystarczy krótki spacer w parku i trzeba zdejmować z twarzy nitki unoszących się w powietrzu pajęczyn. Nawet jaskółki – mądrale już ewakuują się w cieplejsze rejony. No tak. Jeszcze by je kto do szkoły zagonił:)
No i w końcu padło to słowo. Szkoła. Bo jak wrócić do pracy po 14 miesiącach przerwy? Patrzyłam w kalendarz jak sroka w gnat, ale nic nie wypatrzyłam. Napisane jak byk, że konferencja jedna, druga, potem trzecia… I powoli, dzień po dniu, przestawiałam się na myślenie typu: trzeba, ale jesteś dzielna. Wstaniesz. Bo iść to nie problem. Wstać – o, to dopiero wyzwanie!
Wstałam. Nawet przed 11 byłam już ubrana, a nie, że do południa w piżamie…:) Poszłam. No, ale przecież ja tam cały rok na gościnnych występach przebywałam, więc i szok żaden wielki nie był. Rozkokosiłam się na swoim odzyskanym krzesełku. Odzyskanym, bo koleżanka go zaanektowała na czas mojej nieobecności. Ale dzierżawa tylko czasowa była i sama się zdziwiłam widząc ją na innym, wydzierżawionym na kolejny rok, miejscu. Właściwie, to nawet właśnie tam się chciałam przeprowadzić, no ale skoro sami oddają co moje…
I oczywiście, jak to w babskim gronie – śmichy, chichy, a jak ty na urlopie, a jak ty, a kto odszedł, czy ktoś przyjdzie – co będę tłumaczyć, wiadomo. I nagle wkracza wicedyrekcja i chrząka teatralnie. A jak już ostatnia papla przestała paplać, wice zakomunikowała:
- Proszę państwa, ale dzisiejsza konferencja jest przecież tylko dla czynnych nauczycieli. Urlopowani mają przyjść dopiero we wtorek.
„Przecież” ci powie! Cisza zapadła. Każdy spojrzał na każdego. No i kto się odezwał? Zapomnieli, że pyskata wraca.
- To czemu nie powiedzieliście tego wcześniej?
W odpowiedzi otrzymałam słodki uśmiech wice i jakiś cichy głosik odpowiedział (właścicielką okazała się krzycząca zwykle behapowiec):
- A kto to miał wiedzieć.
- No jak kto, wy – palnęłam bez zastanowienia.
No i poszłyśmy. Terapia szokowa szybka i skuteczna. Coby nam do głowy nie przyszło, że coś się zmieniło przez ten rok na lepsze.
A w poniedziałek kolejne bliskie spotkanie z medycyną pracy. Już mnie pokłuli, pomierzyli, stwierdzono obecność serca w klatce piersiowej, laryngolog uznał, że słyszę, a okulista, że widzę (niech tak myślą dalej…), a dziś dostałam zaświadczenie od mojego lekarza, że przeżyłam urlop zdrowotny bez uszczerbku na zdrowiu i mogę wracać do pracy. No i teraz jeszcze mnie poogląda lekarka z wyżej wymienionej instytucji i mam nadzieję dostać wszystkie kwity o zdolności do pracy bez jakiś dodatkowych atrakcji.
I się zacznie.